29 czerwca 2014

Rozdział 11




Gdy wysiadły z powozu, przywitał ich, tłum ludzi, gwar rozmów oraz rzęsiście oświetlony papierowymi lampionami podjazd.
- Już jesteście! - zawołał książę Sussex, który stał nieopodal. Hope zwróciła się w jego stronę i dostrzegła jeszcze dwóch dżentelmenów. Wszyscy ubrani byli w ten sam sposób. Na czarno, w długich spodniach, na ramiona zarzucili marynarki lub surduty, a pod szyją zawiązali fulary. Każdy w innym stylu. Sussex w ich gronie był najstarszy. Dwaj pozostali panowie wyglądali dość młodo. Szczególnie jeden zwrócił jej uwagę, mianowicie wysoki blondyn, który właśnie palił cygaro. Kiedy ich spojrzenia skrzyżowały się, puścił jej oczko, na co Hope odpowiedziała nieśmiałym uśmiechem. Był przystojny, może nie tak jak książę Wilctott, ale miał w sobie pewien męski urok, który sprawiał, że kobiety patrzyły na niego z czystą przyjemnością.
Sussex podszedł do nich i z dziwnym wyrazem twarzy przedstawił obu swoich rozmówców. Wysoki blondyn okazał się być hrabią Shrewbury, natomiast drugi mężczyzna, nieco tylko niższy nosił tytuł księcia Asbrook i kompletnie nie potrafił oczarować jej ani mową, jąkał się okropnie, ani także wyglądem, choć może brak dostatecznego oświetlenie sprawiło, iż Hope odniosła wrażenie, że mężczyzna nie jest tak urodziwy jak jego przyjaciel. Nie skreślała go jednak, cierpliwie słuchała tego, co miał jej do powiedzenia. Pochyliła głowę i próbowała wyłowić z potoku jego słów coś konkretnego, lecz nie udało jej się to.
- Czy Lucas już przyjechał? - zapytała w pewnym momencie Charity. Hope zesztywniała i spojrzała pospiesznie na księżnę, która grzebała w małej torebeczce. Dziewczyna przeniosła wzrok na księcia Ashbrook, a potem na hrabiego. Obaj przyglądali jej się uważnie, jakby oczekiwali na jej odpowiedź. Ona jednak wzruszyła ramionami i z zainteresowaniem rozejrzała się po okrągłym podjeździe.
Kobiety ubrane były w piękne, balowe suknie we wszystkich kolorach tęczy. Hope nie mogła się na nie napatrzeć. Wszystkie damy wydały jej się niezwykle eleganckie i szykowne w tych drogich tkaninach, zapewne specjalnie kupionych na tę okazję.
- O, już jest. Widzę go! - powiedział Reabourn i głową wskazał w kierunku skąd nadchodził książę Wilcott.
Hope poczuła jak całe ciało zaczęło nagle drżeć, sprawiając, że suknia zaczęła ją drapać, a otoczenie rozpłynęło się pod nawałem odczuć. Była zła, że tu przyszedł, że ośmielił się pokazać dopiero na balu, w którym miała uczestniczyć pierwszy raz, ale jednocześnie nie mogła się doczekać, kiedy go zobaczy. Mimo wszystko był przystojny i cieszył oko swym obliczem.
Książę Wilcott wyłonił się z cienia niczym upadły anioł. Jedną dłoń chowając w kieszeni granatowych spodni, w drugiej zaś trzymał zapalone cygaro. Na przystojnej twarzy nie było ani cienia emocji. Żaden grymas nie zmącił jego maski. Jedynie brązowe oczy, które lustrowały każdego w ten chłodny sposób sugerowały, że mężczyzna posiada jakieś uczucia. Patrzyła na jego beznamiętną twarz i zastanawiała się, dlaczego taki przystojny i majętny książę zachowuje się w ten sposób? Czyżby nie był szczęśliwy z powodu tego, co posiada? Gdyby była tak dobrze usytuowana jak on, codziennie dziękowałaby Bogu za to. Najwidoczniej była znacznie szczęśliwsza w skromnym domku, niż on posiadając tytuł.
Kiedy znalazł się blisko nich, mogła dokładnie go obejrzeć, lecz gdy ich spojrzenia skrzyżowały się, onieśmielona odwróciła wzrok. Krew dudniła jej w uszach od nadmiaru przezywanych emocji, toteż nie słyszała prawie nic z tego, co zostało powiedziane. Gdzieś w tle słyszała głos Faith. W końcu zapanowała cisza. Podniosła oczy i ujrzała przed sobą granatowy frak, a pod nim srebrną kamizelkę i białą koszulę. Pod szyją wił się fular. Odetchnęła i uniosła głowę. Lucas stał nad nią i z nikłym uśmiechem na ustach obserwował ją. Nadal miał twarz pozbawioną wszelkich uczuć, lecz w oczach dostrzegła lekką drwinę. Zacisnęła usta w irytacji i skinęła mu głową. Dopiero po chwili zorientowała się, co musi zrobić. Tak, jak poprzednio, gdy przedstawiano jej księcia i hrabiego, wyciągnęła dłoń. Lucas złapał ją delikatnie w palce odziane w rękawiczkę i pochylił się do pocałunku. Nawet przez materiał czuła jego usta, które wywołały w niej cudowne dreszcz. Sądziła, że niechęć do Lucasa sprawi, że jego dotyk będzie dla niej wstrętny, ale okazało się inaczej. To było bardzo przyjemne! I chciała więcej, chciała, żeby dotknął jej inaczej, ale nie umiała powiedzieć w jaki sposób.
- Wyglądasz prześlicznie, pani – powiedział cichym, uwodzicielskim głosem, dokładnie się jej przyglądając. Hope spłonęła obfitym rumieńcem. Miała wrażenie, że między ich ciałami przeskoczyły dziwne iskry, które sprawiły, że poczuła coś, czego nie umiała nazwać, ani opisać. Co to było, że tak ją rozgrzewało od środka? Cokolwiek to było, czuła się wspaniale, ale jednocześnie miała wrażenie, że było to coś zakazanego, niewłaściwego. Przełknęła ślinkę i odważyła się przemówić.
- Dziękuję, Wasza Książęca Mość – odpowiedziała drżącym, niepewnym głosem, dygając nisko przed mężczyzną. Kiedy się wyprostowała, księżna Reabourn dała znak, aby w końcu wejść do środka.
- Księżna-wdowa będzie miała nam za złe, jeśli się spóźnimy. - Złapała swego męża pod ramię.
Ashbrook oraz hrabia podeszli do Hope, ale uprzedził ich Wilcott, podając dziewczynie ramię. W jego oczach dostrzegała dziwne iskierki. Nie wiedziały, co one znaczą, lecz przyjęła ramię z wdzięcznością. Shrewbury uprzedzając Ashbrooka, podał ramię Faith, która przyjęła z wdzięcznością. Hope obejrzała się do tyłu i serce ścisnęło jej się na widok smutnego księcia, który podążał za nimi. Lucas musiał dostrzec jej wzrok, więc pochylił się nad nią i cichym głosem syknął jej wprost do ucha.
- Może odstąpię pani ramię Ashbrookowi? Wygląda na bardzo zawiedzionego. - Hope spojrzała na Wilcotta, który groźnie ją obserwował, a potem zerknęła na mężczyznę samotnie idącego tuż za całą grupą.
- Jest bardzo miły – odpowiedziała ostrożnie, jakby od tego zależało jej życie. Niepewnie znów spojrzała na niego. Był tak blisko, mogła do musnąć ustami w policzek. Odsunęła się od niego i zamrugała zaskoczona powiekami. Że też chodzą jej po głowie takie myśli!
- Owszem i nie ma znaczenia fakt, że ma tytuł, co? - zadrwił z niej w żywe oczy.
- Człowiek zawsze jest człowiekiem, bez względu na posiadany tytuł i pieniądze.
- I tu się mylisz, moja pani, bo pieniądz robi z człowieka prawdziwą bestię pozbawioną skrupułów – odparł tylko i wyprostował się, znów przybierając wyraz twarzy kompletnie pozbawiony jakichkolwiek emocji.
Zacisnęła usta i nic nie odpowiedziała, ale potem zapomniała o tej rozmowie, ponieważ właśnie znaleźli się na szczycie schodów, gdzie stał kamerdyner i poważnym tonem właśnie zaczął ogłaszać ich wejście. Oczywiście Lucas poinformował mężczyznę kim jest jego towarzyszka. Służący odwrócił się do nich plecami i głośnym głosem wyrecytował:
- Książę Wilcott oraz panna Hope Winward.
Ruszyli do przodu.
- Trzymaj się Hope, dasz sobie radę – usłyszała jeszcze głos Charity, nim oboje z Lucasem zostali pochłonięci przez skoczną melodię i tłum ludzi, który nagle zamilkł.
Stali właśnie na podeście, z którego schodziło się po kilku schodkach. Sala balowa była duża i półokrągła, wielkie, okrągłe filary podtrzymywały kopulasty sufit zwieńczony witrażem. Po lewej stronie na podeście stała orkiestra składająca się z samych instrumentów smyczkowych. Wszyscy goście znajdowali się w centralnej części sali, skupieni wokół księżny wdowy, która opierając się na lasce czekała na nich. Jej głęboko osadzone oczy spoglądały na nią niemal chłodno. Nie wiedziała, co babka mogła o niej myśleć, ale też nie chciała wiedzieć. Ta kobieta milczała przez całe jej życie, więc zdanie na jej temat nie interesowało ją. Uniosła dumnie głowę i krocząc przy boku Lucasa, księcia Wilcott, zeszła dostojnie tak, jak uczyła ją Charity i wolnym krokiem podeszła do księżnej. Wokół panowała dziwna, niemalże grobowa atmosfera. Hope nie zwracała jednak uwagi na to, co się działo wokół niej. Była skupiona na tym, aby dotrzeć do starszej damy i dygnąć przed nią wyniośle, chłodno, kurtuazyjnie.
Starsza kobieta ubrana była w brązową suknię, delikatnie zakończoną złotą lamówką. Pierwsza warstwa spódnicy uszyta była z atłasu i podwinięta, aż do gorsetu, gdzie spięta złotą kokardą odsłaniała resztę materiału. Drugą warstwą była belgijska koronka, lekka, ręcznie robiona. Kwiatowy wzór był gęsty i przysłaniał trzecią warstwę, czyli jedwabną halkę. Wszystko prezentowało się elegancko, a ciasny kok udekorowany z boku różą zapierał dech w piersiach, bo choć miała już swoje lata, to zachowała jeszcze resztki tej urody, którą mogła na pewno szczycić się, gdy była w wieku Hope. Kobieta o takiej posturze musiała być dumna i wiedziała, że jest piękna. Hope na chwilę pozazdrościła wypracowanej przez lata odwagi i determinacji, której w tej chwili brakowało. Jednak ramię, które w tej chwili delikatnie obejmowała, wbrew zdrowemu rozsądkowi, dodawało jej odrobinę pewności siebie. W końcu szła u boku księcia, nie miała się czego bać, choć przecież sama nic nie znaczyła wobec tych wszystkich tytułów, które patrzyły na nią w tej chwili zza pleców babki, lub obok niej. Otaczał ją krąg ludzi, obcych ludzi, którzy na pierwszy rzut oka wyglądali na normalnych. Hope jednak nie wpatrywała się długo w kolorowy tłum, bo o to babka odwróciła się do niej bokiem. Lucas podprowadził ją do niej, ustawiając po lewej stronie i księżna mogła dokonać prezentacji.
- Przedstawiam wam moją wnuczkę: Hope Winward. Przyjmijcie ją z szacunkiem i powagą. Nie życzę sobie, aby ktokolwiek z was wykazał się wobec niej złośliwością lub przykrością – przemówiła dostojnie i głośno, aby każdy ją usłyszał. Orkiestra już przestała grać, więc echo głosu rozniosło się po całej sali i dotarło do każdego.
Księżna uczyniła to samo z młodszą siostrą, gdy ta nadeszła z hrabią. Na widok mężczyzny lekko się skrzywiła, lecz w porę zdołała się opanować i oboje przywitała z należną im godnością.
Potem wszystko poszło gładko, przyjemnie, aż ogłoszono tańce. Obie panny zapełniły karneciki bardzo szybko. Kiedy Hope przeglądała nazwiska i tytuły panów, którzy wyrazili chęć zatańczenia z nią, zmarszczyła brwi, ponieważ nie dostrzegła nazwiska Lucasa. Zirytowało ją to, bo choć był dla niej uprzejmy na ten swój arogancki sposób, to jednak nie wysilił się, aby wpisać się na jej karnet. Czy taniec z nią byłby taki zły? To byłby tylko jeden taniec. Nim jednak doszła do jakiegokolwiek wniosku dotyczącego jego zachowania, razem z pozostałymi udała się do sali, gdzie miały odbyć się taniec.
Rój dżentelmenów zasłonił jej widok Charity, jej męża, księcia Sussex'a oraz księżnej-wdowy.
- P-p-pani p-p-pozwoli? - wydukał ktoś tuż obok niej. Odwróciła się i dostrzegła łagodną twarz księcia Ashbrook. Ten miły mężczyzna prócz ckliwej przyjaźni nie wzbudzał w niej żadnych innych uczuć. Bardzo go polubiła, choć nie był takim księciem, jak Wilcott. Otrząsnęła się jednak, rugając się za głupotę. Oczywiście, że nie! Nikt nie był taki jak on, więc porównanie Ashbrooka było niesprawiedliwe.
- Oczywiście, milordzie – odpowiedziała z szerokim uśmiechem. Mężczyzna odetchnął z ulgą. Czyżby bał się, że mu odmówi? Nawet jeśli chciałaby, to nie mogła, jako pierwszy wpisał się na karteczkę, więc odmawiając mu popełniła niewybaczalne faux pas. I świadczyłoby też o jej podłym charakterze.
Stanęli naprzeciw siebie. Hope przyjrzała mu się dokładnie w świetle. Miał pociągłą twarz, głęboko osadzone oczy i wysokie czoło, nos miał krzywy, a usta nieco szerokie, lecz ogół sprawiał przyjemne wrażenie. Łagodny charakter wyzierał mu z oczu. To co, że nie był imponującej postury? Co z tego, że wcale nie był najprzystojniejszy? Jego charakter, sprawiał, że chciała się z nim zaprzyjaźnić.
- J-jak ci się p-podoba w Angli-i? - zapytał, gdy orkiestra zaczęła grać i zbliżyli się do siebie. Lekko się zarumienił.
- Tak sobie, ale poznałam kilku wspaniałych ludzi i dzięki nim ja i moja siostra czujemy się tu dobrze. - Uśmiechnęła się do niego promiennie i ruszyła za szeregiem pań, by w końcu powrócić do swego partnera.
W czasie tańca rozmawiali niewiele, ale Hope zdołała utwierdzić się w przekonaniu, że choć młody książę nie imponował ani urodą, ani także słowem, był miłym i ułożonym człowiekiem. Po skończonym tańcu nadszedł czas na kolejnego partnera, którym był hrabia Westbury. Był to tęgi, na oko sześćdziesięcioletni mężczyzna, od którego niezbyt przyjemnie pachniało, lecz w myśl wpojonych jej zasad ignorowała jego „naturalną” woń i z uśmiechem na ustach przyjęła jego dłoń. W lot się okazało, że mężczyzna wcale nie jest zainteresowany rozmową z nią, ponieważ jego małe, ciemne oczka wciąż wpatrywały się w jej nieco wyeksponowany biust.
Hope zmagała się sama ze sobą, jego spojrzenie było ohydne i nieprzyjemne. Po plecach przebiegły jej zimne dreszcze, gdy mężczyzna oblizał swe rybie wargi i uśmiechnął się do niej w tak obleśny sposób, iż nie miała żadnych wątpliwości, co do jego charakteru. O ile dobrze pamiętała hrabia przyszedł na ten bal ze swą zbyt młodą, lecz zmęczoną życiem żoną. Ta poczciwa kobieta była tak bezbarwną osobą, iż sama Hope nie zwróciła na niej zbyt szczególnej uwagi. Lubieżne spojrzenie hrabiego wciąż ją przewiercało na wskroś.
- Powiedz mi, moja droga, czy wy Amerykanki wszystkie takie jesteście? - zapytał w końcu głosem wprost przeraźliwie dwuznacznym. O co mu chodziło? Zadrżała i uśmiechnęła się nieco skrępowana.
- Nie rozumiem o czym pan mówi – odparła zdezorientowana, patrząc na jego obły uśmiech. Nie miał zbyt wielu zębów, a ta resztka, którą posiadał wyglądała okropnie. Udając zainteresowanie tańczącą parą obok, odwróciła twarz w ich stronę, aby hrabia nie widział obrzydzenia jakim ją napawał.
- Och, myślę, że pani doskonale rozumie, ale wiem, że boi się pani do tego przyznać. Nie tu, wśród wielu ludzi. Może wyjdziemy do ogrodu? Nie będzie musiała się pani krępować.
Hope odsunęła się od niego na tyle, na ile mogła sobie pozwolić w czasie tańca. O czym on mówił? Czego miała się bać? Do czego miała się przyznać? Nim się zorientowała, muzyka się zakończyła, a hrabia wziął ją łagodnie pod ramię i powoli torując sobie drogę zaczął ją prowadzić gdzieś w stronę wyjścia. Hope zorientowała się, że hrabia ciągnie ją do ogrodu, gdy ktoś ją potrącił. Ocknęła się wtedy z zamyślenia i lekko szarpnęła ręką.
- Dokąd idziemy? - zapytała siląc się na spokój.
- Do ogrodu, moja droga. Musimy porozmawiać.
Musimy? Na jaki temat musieli porozmawiać? Wpadła w panikę. Nie mogli wyjść na zewnątrz. Już nie chodziło o przestrzeganie zasad, lecz ten człowiek na pewno nie miał dobrych zamiarów wobec niej. Tak mówił jej instynkt. Próbowała się wyszarpnąć, delikatnie, aby nie zwracać na siebie uwagi. Niestety, hrabia całkowicie ją ignorował i wielkim brzuchem torował sobie drogę. Była w pułapce. Rozejrzała się po sali, lecz nie dostrzegła ani Faith, ani nikogo innego. Nawet książę Ashbrook gdzieś umknął w tłumie. Musiała uciec od tego mężczyzny. Westbury wyglądał na zdeterminowanego.
Po kilku minutach dotarli do dwuskrzydłowych drzwi, w tej chwili otwartych szeroko. Tuż za nimi dostrzegła rzęsiście oświetlony świecami i lampionami korytarz, na końcu którego dostrzegła wejście do ogrodu. Po korytarzu błąkały się pary, które rozmawiały ze sobą cicho. Jeszcze zdąży mu uciec.
Rzucając wszystko na jedną kartę przystanęła gwałtownie.
- Nie mogę z panem wyjść do ogrodu. Za chwilę zacznie się kolejny taniec, a ja go już obiecałam księciu Sussex'owi – powiedziała, pewnie unosząc głowę. Hrabia Westbury sapnął zaskoczony i odsunął się od niej, najwidoczniej zdając sobie sprawę z tego, pod czyją jest opieką. Ty obleśny rozpustniku, pomyślała Hope, mierząc go nieco tylko pogardliwym wzrokiem. Mężczyzna wypuścił jej ramię i skinął głową.
- Jeszcze zdołamy porozmawiać – powiedział i odszedł. Odetchnęła z ulgą i wróciła na salę. Drżała, gdy książę Sussex podszedł do niej, aby zabrać ją na parkiet. Czuła obrzydzenie do okropnego starucha, który sądził, że może ją zaciągnąć do ogrodu. Wiedziała teraz, że musi się go wystrzegać. Najlepiej będzie, jeśli będzie unikała go do końca balu.
- Czy coś się stało, moja droga? - zapytał ją łagodnie książę, gdy dostrzegł jej zmarszczone czoło. Hope potrząsnęła głową i uśmiechnęła się do księcia. Wszyscy panowie po pięćdziesiątym roku życia powinni być tacy jak on. Przynajmniej nie musiała obawiać się, że mężczyzna zaciągnie ją do ogrodu pod jakimś błahym pretekstem.
- Oczywiście, że nic. Jestem już trochę zmęczona tym całym balem. Kiedy wracamy? - jęknęła i wzrokiem odszukała siostrę, która również tańczyła, lecz znajdowała się na drugim końcu sali, a jej partnerem był hrabia Shrewbury. Tańczyła i uśmiechała się do niego, a on oczywiście robił to samo, lecz w sposobie jaki to robił było coś niepokojącego. - Kim jest hrabia Shrewbury?
- Martwisz się o siostrę? - zapytał, gdy dostrzegł jej zaniepokojone spojrzenie skierowane na siostrę.
- Trochę. Nie znam żadnego z tych mężczyzn, którzy zostali nam przedstawieni.
- Spokojnie, po to właśnie jesteśmy. Będziemy was pilnować przed niechcianymi awansami.
Czyżby?, pomyślała ironicznie. Gdzie byli, gdy Westbury ślinił się do niej jak stary pies? Nie była pewna, czy zawsze będą w stanie im pomóc, obronić czy służyć dobrą radą. Może właśnie będą skazane na siebie i same będą musiały wybrnąć z takich sytuacji? Gdy wróci do domu, porozmawia o tym z Faith, aby ją przestrzec przed takimi ludźmi jak Westbury.

***

Bal trwał w najlepsze, a Lucas zgarnął już kilkanaście gwinei. Siedział w pokoju karcianym pośród tłumu mężczyzn, którzy uciekali przed własnymi żonami lub nachalnymi młodymi dziewuszkami, które szukały męża. On tu przyszedł, ponieważ nie miał nic innego do roboty. Nienawidził tańczyć, choć Charity nie mogła się nachwalić jego „gracji i zwinności pantery”. Dla niego było to głupie zajęcie.
- No, Wilcott, poznałeś już tę swoją klaczkę? Rzeczywiście jest tak rozpustna, jak się mówi? - zapytał jeden z mężczyzn siedzących przy stole.
- Możesz jaśniej? - warknął i wyjął cygara z ust, aby rozdać karty. Kiedy go włożył, mężczyzna do niego mówiący roześmiał się głośno, szturchając przy okazji siedzącego blisko jakiegoś tam markiza, lecz Lucas nie znał jego nazwiska.
- Mówię o twojej Amerykance oczywiście – poinformował go gracz. Lucas zapatrzył się na niego. Miał wrażenie, że się przesłyszał, ale najwidoczniej chodziło o Hope.
Czyli towarzystwo już osądziło? Zdecydowali, że Hope Winward jest rozpustna? Będzie musiał porozmawiać o tym z Reaburnem i Charity. Nie obchodziła go Amerykanka, ale ciotkę i jej męża owszem, więc musiał ich uprzedzić o tej odrażającej prawdzie.
- Licz się ze słowami, bo gorzko tego pożałujesz. Następnym razem radzę ci się zastanowić nad słowami, bo stracisz język – słowa nie zrobiłby na nikim wrażenia, gdyby nie zostały wypowiedziane zimnym, niemal lodowatym tonem, jeszcze wspomożone miażdżącym spojrzeniem brązowych oczu.
- Ale...
- Jeśli usłyszę jeszcze raz, jak obrażasz gościa księcia Reabourna, osobiście dopilnuję tego, że udławisz się własnym językiem.
- Parish, zostaw go – powiedział kolejny mężczyzna, który obawiał się gniewu Wilcotta.
Lucas wstał i rzucił karty na stół. Potem wyszedł. Usłyszał jeszcze rozgniewany głos któregoś ze współgraczy.
- Ty idioto! Po co go drażnisz? - Reszty słów nie usłyszał, bo wyszedł.
Ruszył na poszukiwanie Reabourna, aby wszystko mu opowiedzieć. Nie chciał się do tego mieszać, ale Charity i książę powinni wiedzieć, co inni myślą o Hope i Faith. Nawet jeśli nie zrobiły nic złego ich reputacja została nadszarpnięta. Nie mogą też żyć w niewiedzy, jeśli będą wiedziały, co się dzieje, zapewne inaczej będą odbierały towarzystwo oraz podejmą odpowiednie kroki, aby zmienić opinię ton. On w to nie wierzył, sam się przekonał, że wielu ludzi, jeśli raz skreśli człowieka, nie wróci go do łask, choćby nie wiem jak się starał.

4 komentarze:

  1. Jak takie opinie mogą zmienić komuś życie w koszmar...cóż, Lucas się zmartwił, ale na pewno nie chodziło o Charity, o nie, na pewno nie! Wmawia sobie biedak. ;D Chodziło o Hope! :D Ale oni razem przed balem, ymymymy! Są cudowni, a Lucas nawet jeśli jest gburem i w ogóle lodowatym draniem to i tak mi się podoba! :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześć!
    Może i czytam Twojego bloga od niedawna, ale strasznie mi się podobają wszyściutkie rozdziały! Jesteś po prostu genialna, masz prawdziwy talent!
    I co do Lucasa, to ja także strasznie go lubię!
    Czekam na kolejny!

    OdpowiedzUsuń
  3. Jejku, świetnie opisałaś te sceny z balem! Te wszystkie stroje, wystroje.. Ludzie, ja to bym chyba umarła jeszcze zanim zaczęłabym coś takiego pisać. To raczej nie moja działka. Asbrook jest sympatyczny, ale przy Lucasie, blednie, oj blednie. Ja tego człowieka uwielbiam; nieważne czy grozi, jest obojętny czy pracuje. On jest boski. I tak fajnie to sobie wszystko tłumaczy <3 A ta scena jak się witał z Hope. Wystarczy jak powiem, że w dalszym ciągu głupkowato się uśmiecham ;)

    Pisz, pisz kolejny rozdział, bo jestem coraz ciekawsza co dalej :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Ten stary oblech był okropny. Starzy faceci ogólnie mnie przerażają i chyba dlatego unikam komunikacji miejskiej od jakiegoś czasu. A biedna Hope nawet nie ma pojęcia, o co temu staremu dziadowi chodziło. Ogromnie współczuje jej, nie wyobrażam sobie, jak okropne może być obgadywanie człowieka jedynie po pochodzeniu. Hope nie zdążyła nic zrobić, nawet nie dała im opowodu do takiego osądzenia, a oni już przykleili jej etykietkę rozpustnicy. Mam nadzieję, że Lucas (który swoją drogą zbyt często podkreślał, że jego to nie obchodzi xd) zrobi z tym porządek i przekaże te rewelacje R.
    I apeluję o więcej scen Lucas-Hope! :D
    Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za komentarz! ♥

Layout by Elle.

Google Chrome, 1366x768. Breatherain, KrypteriaHG, Natt Liv, Lotus.